Miasteczko nas zadziwiło. Mimo, że jest jednym z najbliżej położonych w okolicy parku Kilimanjaro jesteśmy niemal jedynymi turystami. Można poczuć się jak afro-amerykanin w większości naszych miast - wszystkie oczy były na nas zwrócone.
Hotel "Diamond" - podobno drugi pod względem standardu w mieście - nie zachwyca: karaluchy, dotykając "słuchawki" prysznica kopie prąd, a za oknem przez całą noc słychać śpiewy w oddalonym o 50 metrów kościele.
Przed nami ostatnia noc w hotelu, przez kilka kolejnych śpimy w namiocie. Dzielimy bagaż na taki który możemy zostawić w biurze lokalnej firmy, która zorganizowała przewodnik i tragaży i niezbędną resztę.
Mocno niewskazane są walizki, najlepiej torby podróżne lub plecaki.
Oprócz chęci nie mieliśmy nic, co robiłoby z nas doświadczonych taterników albo alpinistów. W związku z tym musieliśmy cały osprzęt kupić: goretex, odpowiedni śpiwór, bielizna termiczna, skarpety, buty trekkingowe, etc.
W przypadku naszego biura z Arushy - jasno nam pisali, że gwarantują namioty oraz karimaty - resztę trzeba przywieźć.